Wtedy wszystko się zaczęło...
29.12.2014 / WYPRAWY WĘDKARSKIE / AUSTRIA
To była moja pierwsza zagraniczna wyprawa wędkarska, która zdecydowała o mojej przyszłości. Gdy na warszawskim Okęciu wysiadłem z samolotu austriackich linii lotniczych już wiedziałem, że zagraniczne wojaże z wędką będą na zawsze moją pasją. Nie przypuszczałem jednak, że zwiążę z tym tematem również moje zawodowe życie.
na tym jeziorze przeżyliśmy przygodę z sandaczami
A zaczęło się wszystko bardzo niewinnie. Pracowałem wtedy w dużej polskiej firmie turystycznej. Pewnego dnia – to było na targach w Wiedniu – gaworzyłem sobie z przemiłą Helgą Bloder z Austriackiego Ośrodka Informacji Turystycznej. Gdy moja rozmówczyni dowiedziała się, że jestem zapalonym wędkarzem, od razu zaproponowała: „Austria ma fantastyczne wody do połowu pstrągów, szczupaków, sandaczy. Stwórzmy więc razem produkt turystyczny dla polskich wędkarzy! Ja zorganizuję wyjazd poznawczy na kilka łowisk, a Ty wprowadzisz go do katalogu swojego biura.”. Zgodziłem się bez wahania. A że Helga, osoba energiczna jak dynamit, w sferze organizacji niewielu miała sobie równych, nie minęły 2 miesiące a wszystko było już dopięte na ostatni guzik.
Wyjazd odbył się w czerwcu 1995. Towarzyszyło mi w nim dwóch znakomitych wędkarzy, a zarazem redaktorów „Wiadomości Wędkarskich” – jedynego wówczas polskiego periodyku poświęconego wędkarstwu: Marek Trojanowski (naczelny) i Zbyszek Zalewski. Pierwszym przystankiem było miasteczko Bad Aussee położone w styryjskich Alpach, gdzie dotarliśmy późnym wieczorem po długiej i wyczerpującej podróży. Padał wtedy okrutnie deszcz, który, jak powiedzieli nam gospodarze, ciągnął się już od kilku dni. Nie wróżyło to nam wielkich sukcesów, bo i rzeka wezbrała, a płynąca w niej woda miała dość mętna barwę.
samolot linii tyrolean przeniósł nas z wiednia do salzburga
wiedeń z lotu ptaka
Rankiem gospodarze zawieźli nas jednak w miejsce, gdzie słynny Traun wypływał z dużego górskiego jeziora. Tam - na wypływie i odcinku kilkuset metrów, dopóki nie przyjął jeszcze wody z zamąconych maleńkich dopływów, był kryształowo czysty. Już w pierwszym rzucie Marek wyjął z pędzącej kipieli na obrotówkę wypasionego czterdziestaka. Potem, w ciągu kolejnych dwóch godzin, połowiliśmy wszyscy trzej piękne pstrągi potokowe w rozmiarach 35-45 cm. Brały bardzo agresywnie szarpiąc mocno naszymi wędkami. Ach, cóż to była za frajda!
tu rzeka traun wypływa z jeziora altausseersee
Następnym łowiskiem było jezioro Putteresee, zlokalizowane u stóp wielkiej góry w miejscowości Aigen. Gościła nas sympatyczna rodzina Dornbuschów – właściciele miejscowego hotelu. W jeziorze mieliśmy łowić szczupaki i sandacze. Jako, że moi koledzy byli zainteresowani przede wszystkim tymi ostatnimi (testowali plecionkę corastrong, która w tamtych czasach była rewolucyjną nowością), na nich też skupiliśmy nasze wysiłki. Wieczorna sesja przyniosła po kilka ryb Markowi i Zbyszkowi. Rozmiary były przyzwoite, bo od 1,5 do 2,5 kilo, co wprawiło moich towarzyszy w doskonały nastrój. Zbyszek dołowił też 3-kilowego szczupaka. Ja nie mogłem niestety dobrać się rybom do skóry, bo raz, że nie umiałem (sandacze i technika opadu to była dla mnie całkowita nowość), a dwa - nie miałem właściwego sprzętu. Wieczór spędziliśmy przy piwie z gospodarzami, a koledzy, widząc moje zafrasowanie, obiecali mi, że kolejnego dnia i ja odniosę sukces. Po czym zaczęła się lekcja łowienia z opadu, póki co teoretyczna.
Rano Marek pożyczył mi kołowrotek z rewelacyjnym corastrongiem na szpuli oraz wędkę o charakterystyce specjalnie dobranej do połowu sandaczy. Ja wówczas miałem sprzęt bardziej uniwersalny, który sprawdzał się na pstrągach i szczupakach, ale w przypadku sandaczy nie rokował najmniejszych szans na sukces. No i szybko musiałem przyznać kolegom rację. Pierwsze dwie ryby złowiłem bowiem ja, jeszcze o zmroku (wyruszyliśmy nad wodę o 3.00 w nocy). Miały po 1,5-2 kilo. Wzięły z opadu, tuż nad dnem, na niezbyt duże rippery manns’a. Miałem satysfakcję, bo w pewnym momencie poczułem nawet lekkie zdenerwowanie Marka, że uczeń zaczyna przewyższać mistrza. Niemniej wszystko szybko wszystko wróciło do normy – łowić zaczęli wszyscy i poranną sesję zakończyliśmy 8 sandaczami rozłożonymi niemal po równo na każdego z naszej grupki.
ładny sandacz z jeziora putterersee i pstrąg z okolic flachau
Dalszy ciąg przygody miał miejsce już w innym kraju związkowym – Salzburgu. Tam w miejscowości Flachau zawitaliśmy do hotelu Forellenhof („Pstrągowy Dwór”). Jego gospodarz – pan Krauthauf – był dzierżawcą kilkukilometrowego odcinka górskiego potoku, będącego jednym z dopływów rzeki Enns. Tam również udało nam się złowić wiele pstrągów, nie tylko potokowych, ale również tęczowych, którymi rzeka była dorybiana. Łowiliśmy w cudownej scenerii, u stóp wysokich szczytów alpejskich, w rozległej dolinie porośniętej świerkami. Turkusowa, bardzo czysta i zimna woda przelewała się przez malownicze kaskady i z hukiem spływała w dół. Ryby brały agresywnie, kręciły żwawo młynki, uciekały pod kamienie.
Miejsce jak z bajki, waleczne ryby, czegóż jeszcze pragnąć? Momentami przecierałem oczy ze zdumienia, nie wierząc, że dzieje się to naprawdę. Po wielu latach ciężkiej orki na naszych rodzimych wodach miałem wreszcie nagrodę za wytrwałość...
marek właśnie zaciął lipienia
Na koniec zawitaliśmy w hotelu Markterwirt u pana Schneidera, w miejscowości Altenmarkt. Tam Marek, jedyny z nas władający sprawnie muchówką, pokazał miejscowym specom, że nie tylko oni umieją łowić tamtejsze wybredne pstrągi na suchą muchę. Wyjąwszy z pudełka swój tajny model złowił do kamery dorodnego tęczaka. Łowiskiem było nieduże alpejskie jezioro Zauchensee, w którym pływało sporo potoków i właśnie tęczaków. Te ostatnie uchodziły za wyjątkowo ostrożne i nieufne.
Pobyt zakończyliśmy smakowitą kolacją, spożytą w rustykalnej myśliwskiej restauracji w towarzystwie gospodarza i pani Karin Nußbaumer, która przybyła do nas aż znad jeziora Wörthersee (tam w miejscowości Pörtschach miała siedzibę organizacja Fischwasser Österreich, stowarzyszająca najlepszych organizatorów turystyki wędkarskiej w Austrii).
patrząc od lewej: zbyszek zalewski, marek trojanowski i ja
Wyjazd ten pokazał mi, czym może być wędkarstwo, gdy w wodzie są ryby. Postanowiłem już więcej nie tracić cennego czasu na łowiskach byle jakich. Moim marzeniem stały się podróże - takie ja ta, a może jeszcze dalsze...
Austria, czerwiec 1995
poniżej reporteaż z wyprawy opublikowany na łamach „wiadomości wędkarskich”